Rewelacyjny, choć bardzo smutny wręcz przygnębiający tekst, ale też niestety realna ocena sytuacji w jakiej znaleśliśmy się w roku 2020. Tekst długi, mimo to gorąco polecam uważnej lekturze i refleksji…
https://klubjagiellonski.pl/2020/08/08/przemija-bowiem-postac-tego-swiata-lgbt-ordo-iuris-i-rozpad-katolickiego-imaginarium/
Rewolucja obyczajowa, często kojarzona z rokiem 1968, rozpoczęła się bowiem na długo wcześniej – od powolnego zmieniania znaczenia podstawowych pojęć. Stanowiła w jakimś sensie zwieńczenie długiego, ponad 200-letniego procesu prywatyzacji moralności, religii i polityki, który w Dziedzictwie cnoty opisał Alisdair MacIntyre. Najważniejszym pojęciem, które uległo przedefiniowaniu, była moim zdaniem miłość stanowiąca zarazem fundament chrześcijaństwa. Podobnie jak wiele innych idei stawała się ofiarą tzw. emotywizmu – poglądu zakładającego, że wszystkie ludzkie przekonania o tym, co dobre lub złe, należy traktować wyłącznie jako wyraz stanu emocjonalnego jednostki, a nie jak próbę wyrażenia obiektywnych norm moralnych, która może być fałszywa lub prawdziwa.
Lewis, odrębną powieść – Cztery miłości – poświęcił właśnie temu, co stało się z rozumieniem tego pojęcia. Pisał w niej, że już w rozumieniu jemu współczesnych nie tyle Bóg jest miłością, co miłość staje się bogiem. Miłość głównie uczuciowa, fizyczna, Eros. Powoli, ale systematycznie dokonywano zatem redefiniowania chrześcijańskiego rozumienia tego uczucia. W dużym uproszczeniu prawdziwą, chrześcijańską miłość można uznać za postawę, zgodnie z którą człowiek w duchu odpowiedzialności za kogoś drugiego jest gotowy do ofiary z samego siebie. Miłość to posiadanie siebie w dawaniu siebie, jak ujął to ks. Franciszek Blachnicki. Ale tak rozumiane uczucie to także podstawa solidarności, bez której nie ma prawdziwej wspólnoty, a co za tym idzie – dobrego społeczeństwa.
Co dostaliśmy w zamian? Miłość rozumianą jako emocja, która cechuje się zmiennością, przygodnością – i co najważniejsze ‒ która powinna zapewniać nam przyjemność. Miłość miała nas uwolnić od ofiary i cierpienia rozumianego jako indywidualne odczucie. Można chyba zaryzykować tezę, że rewolucja ’68 roku w wymiarze politycznym wzięła na swoje sztandary właśnie postulat ubóstwienia tego nowego rozumienia miłości. Nota bene bardzo przydatnym wynalazkiem, który zaczął się wówczas upowszechniać, była antykoncepcja umożliwiająca uwolnienie miłości od zobowiązań. Zarys tej strategii wydawał się dość prosty.
Kolejne etapy to już Gramsciański marsz przez instytucje, który można określić mianem strategii salami, mającej na celu zmianę społecznego imaginarium. Prawo do aborcji. Tworzenie społecznego przyzwolenia na nietrwałe niejako z definicji związki pozamałżeńskie. Walka o przywileje dla relacji homoseksualnych, która jeszcze mocniej osłabiła więź między miłością fizyczną a budowaniem rodziny i dawaniem światu nowego życia. Eutanazja jako przejaw „miłości” wobec nieuleczalnie chorych. Prawa człowieka czwartej generacji, m.in. z tzw. prawami reprodukcyjnymi, o których dziś mówi się już nie jako o uprawnieniu, a wręcz jako o zdrowiu reprodukcyjnym.
Współczesne – niezwykle redukcjonistyczne, bo sprowadzone często niemal wyłącznie do aspektu seksualnego – rozumienie praw kobiet czy praw osób LGBTQIA+ w gruncie rzeczy stanowi prostą kontynuację tego procesu. Miłość staje się bogiem. A jednocześnie love is love. Nie możemy nikomu narzucać, jak to love definiować. Nie twierdzę oczywiście, że działacze lewicowi, którzy kilkadziesiąt lat temu promowali aborcję jako rzekome prawo kobiet, zakładali, że ktoś kiedyś wpadnie na diabelski w swej istocie pomysł, aby zabijanie dzieci nienarodzonych nazwać zdrowiem reprodukcyjnym. Nie zmienia to jednak tego, że post factum możemy narysować proces kierujący się określoną logiką.
Problem w tym, że społeczne rozmontowanie pierwotnego znaczenia miłości wysadza w powietrze świat, jakim chcieliby go widzieć chrześcijanie, a przynajmniej jakim chciałbym go widzieć ja sam.