Smutna prawda o polskiej polityce względem dwóch rozdzierających świat wojennych kryzysów jest taka, że nie mamy dziś do wniesienia niczego istotnego czy ciekawego. Ani w dziedzinie idei politycznych, ani – co oczywiste – w wymiarze finansów. Jest to polityka kraju, który dobrowolnie abdykował z wpływania na te konflikty, rozpięty pomiędzy pobudzanymi od czasu do czasu nacjonalistycznymi uprzedzeniami do Ukraińców i Żydów oraz oportunistycznym posłuszeństwem wobec linii wytyczanej na danym etapie przez Waszyngton. Obojętne, czy u Scholza w Berlinie siedziałby jako ten piąty Tusk, czy też Duda, niczego dobrego by to do tego szczytu nie wniosło ani niczemu złemu by nie zapobiegło. Podobnie zresztą byłoby, gdyby z Lloydem Austinem i innymi w Brukseli siedział jeszcze „tygrys”, jako ten piąty.
Państwo polskie jest dziś wyprute z politycznych idei, inicjatyw i pieniędzy, a to, że akurat geograficznie sąsiadujemy z Ukrainą, ma teraz znaczenie tylko takie, byśmy nie przeszkadzali w transportach wojennych (czego nie czynimy). Dlatego właśnie nikt u nas nie rozpacza nad tym, co zostało przegrane albo stracone przez polską nieobecność, a cały ten wielki zgiełk dotyczy tylko ambicjonalnej kwestii niezaproszenia. Albowiem samo sedno krzywdy i niesprawiedliwości, jaką nam wyrządzono, tkwi przecież w tym, że straciliśmy okazję po temu, aby (jak to wszyscy powtarzają) „siedzieć przy stole”, a więc dowieść samym sobie, że ciągle gramy istotną rolę, choć każdy jako tako zorientowany w polityce wie, że już jej nie gramy. Innymi słowy, tak naprawdę idzie nie o żadną politykę ani wielkie interesy narodowe, ale o stary, tak dobrze znany „kompleks polski” (by użyć tytułu sławnej powieści z czasu rozkładającego się komunizmu).
I nagle pod wpływem całego tego zgiełku o krzywdzie naszego niezaproszenia powoli zaczynam sobie zdawać sprawę z czegoś, co dla mnie samego jest niespodzianką. Że oto ja – nigdy dotąd nieceniący kabotyńskiej (jak mi się zawsze zdawało) Gombrowiczowskiej krytyki polskości – zaczynam myśleć i przemawiać w myślach do siebie samego tak dobrze mi znanymi i tak zawsze irytującymi frazami z końcówki Transatlantyku: „A dramat wasz tym bardziej dramatyczny, iż nie dojrzał do dramatu! Klęska tym okropniejsza, iż ona nawet klęską być nie jest w stanie! A nad nieszczęściem waszym i porażką wznosi się znak nieodwołalny – pieczęć wieczystej śmieszności!”.