Zakupy w dużym markecie bez wątpienia mają swoje zalety – jest łatwo, szybko i przyjemnie, wszystko, co trzeba, w jednym miejscu i na jednym rachunku. Przed wejściem szeroki parking dla SUV-a w leasingu, w środku promocje, moc muzycznych doznań i kasy samoobsługowe. Wydawałoby się, że same korzyści. Jednak, robiąc zakupy w dyskoncie, trzeba mieć z tyłu głowy drugą, znacznie ciemniejszą stronę tego zjawiska – postępującą oligopolizację handlu, nieuczciwe praktyki rynkowe stosowane przez sieci handlowe i lokalnych producentów rwących włosy z głów. Warto też zastanowić się nad alternatywą.
Wraz z rosnącą liczbą nadwiślańskich inwestycji międzynarodowych potentatów branży zwiększa się także inny wskaźnik – liczby bankructw lokalnych przedsiębiorców prowadzących małe, osiedlowe czy rodzinne sklepy spożywcze. W latach 2017-2020 liczba małych sklepów spożywczych (do 40m2) spadła o ok. 7 tys.
W tle stoi oczywiście Komisja Europejska, która jak oka w głowie strzeże prawa koncernów do swobodnego operowania na jednolitym rynku i tępi wszelkie przejawy legislacyjnego protekcjonizmu.
Niech to głośno wybrzmi – w dobie szalejącej inflacji wielkie sieci handlowe skokowo powiększają swoje dochody, a robią to kosztem swoich klientów. Dokładają w ten sposób cegiełkę (a nawet paletę cegieł) do wzrostu cen żywności w Polsce. Rząd nie ma żadnych narzędzi, by zapobiegać temu procesowi.
Nie uważam, że udział państwa w gospodarce jest czymś złym, wręcz przeciwnie. Państwo powinno się angażować gospodarczo, jeśli wymaga tego interes społeczny. W przypadku Polski spółki Skarbu Państwa często są naturalną przeciwwagą dla kapitału zagranicznego. Należy sobie jednak zadać pytanie, co konkretnie chce osiągnąć rząd PiS-u, inwestując w Krajową Grupę Spożywczą.
Zapraszam do lektury całego tekstu
https://klubjagiellonski.pl/2023/01/13/do-biedronki-przyszedl-polak-a-rodzinny-spozywczak-obok-wlasnie-splajtowal/