Kiedy po wielu miesiącach wszedłem do gmachu Opery, czułem się jakbym złapał Pana Boga za stopy. Nie przeszkadzał mi pomiar temperatury przez panią w kitlu, kolejka do złożenia oświadczenie (że prawdopodobnie nie jestem chory). To było święto, do którego o mały figiel nie doszło. Otóż premiera była planowana na sobotni wieczór. Niestety kolejny lockdown miał to uniemożliwić. Na szczęście dyrektor zareagował błyskawicznie, przenosząc wydarzenie na piątek. I tym sposobem, zasiedliśmy z córką, przed ulubioną sceną.
Już pierwsze takty sprawiły, że ciary przeszły przez całe ciało. No cóż, Mozart. Jednak bez wątpienia równie ważne, że to jego Requiem d-moll. Do tego Wielki Post, piątek, kolejny atak covidu, skutkujący tysiącami hospitalizowanych i setkami zgonów. W takich okolicznościach orkiestra, chór i soliści zabrzmieli wyjątkowo przejmująco, zwłaszcza że na swoim doskonałym poziomie.
Tym co odróżniało to wykonanie Requiem Mozarta, to taniec. Otóż Jacek Tyski, choreograf bytomskiej inscenizacji, nie potraktował dzieła Mozarta jako typowej mszy żałobnej. Wykorzystał każda część requiem do przekazania swoich emocji. Sam utwór odczuwany jest przez niego jako rozliczenie z siłą większą i potężniejszą od człowieka. I to niełatwe przesłanie udało się nam przekazać, przez wyjątkowo liczny zespół baletowy. Wszystko dopełniły kostiumy i scenografia.
To był bez wątpienia magiczny wieczór, pełen refleksji i zadumy.